Grafika: Canva
Ostatnie promienie letniego słońca przyjemnie grzały skórę a zapachy rozgrzanego lasu był relaksujący. Można by położyć się na mchu i zasnąć. Walter zerknął na swoją matkę. Była spokojna. Oddychała równomiernie, rozkoszując się świeżym powietrzem. Spojrzała na niego.
Nie można przewidzieć, kiedy młody wilkołak przemieni się pierwszy raz, dlatego Walter od jakiegoś czasu w każdą pełnię księżyca jeździł z matką i stryjem do lasu. Jak do tej pory nie przemienił się, ale za każdym razem bardzo się denerwował. Nie przekonywało go jakoś uspokajanie, że przemiany nie są straszne. Bał się, że to jednak boli. Zwłaszcza, że miał też przyjaciela, który przed każdą pełnią czuł się źle.
— Cześć, wybaczcie spóźnienie. Praca mnie zatrzymała.
Walter się odwrócił. Od strony drogi do lasu przyszedł Marcus, jego stryj. Był dość dziwnie ubrany. Miał na sobie czarną koszulkę i długie spodnie z wieloma kieszeniami, do tego pas z pustą kaburą, pokryty symbolami. Na piersi wisiał mu wielki, srebrny krzyż.
— Dlaczego nie masz na sobie też peleryny? — zapytała Agnes, drwiącym tonem. — I co żeście tam robili?
— Bo niewygodnie się w niej prowadzi samochód. Po prostu pojawiły się pewne komplikacje i nagle okazało się, że nie poradzą sobie beze mnie. A reszta to tajemnica, ale przywiozłem wam magnes na lodówkę prosto z Rzymu.
— Byłeś w Rzymie?! — zapytał Walter. Odezwał się właściwie pierwszy raz tego wieczoru. — Świetną masz pracę!
Marcus lekko pokręcił głową.
— Byłem, na chwilę. Znalazł się tam jakiś… Nieważne, to już tajemnica zawodowa.
— Skoro tak mówisz. — Walter wydawał się lekko zwiedziony.
Stanęli w ciszy, czekając, aż księżyc zacznie wschodzić. Walter nagle poczuł, jak przez jego ciało przebiega dziwny dreszcz. Zęby zaczęły dziwnie przeszkadzać w ustach.
Jego oczy zrobiły się żółte, paznokcie czarne i grube. Rozejrzał się po pozostałej dwójce. Marcus był jeszcze w ludzkiej postaci i uśmiechał się pod nosem, ale tam, gdzie jeszcze przed chwilą stała Agnes, był teraz wielki wilk o jasnym futrze i żółtych oczach. Walter nagle poczuł dziwny skurcz w całym ciele, a potem jego umysł oszalał.
Nagle zaczął odbierać wszystko zupełnie inaczej. Zapachów było więcej i jakby były ostrzejsze. Dźwięki lasu stały się znacznie wyraźniejsze i Walter potrafił teraz wychwycić i nazwać szelesty, które dobiegały z różnych stron, odróżnić krzyki różnych ptaków. Spojrzał na matkę, potem na stryja, którego pokrywało rude, jak jego włosy, futro. Marcus machnął ogonem i zawył, przeszywająco.
Walter nagle zrozumiał przekaz tego wycia, coś w rodzaju ,,jest nowy”. Agnes dołączyła do wycia, a potem szturchnęła syna nosem. Walter zawył także. Z lasu odpowiedziało kilka innych głosów, uradowanych nowym przemienionym.
Walter zrobił pierwszy krok do przodu w tej nowej postaci. Mięśnie zachowywały się dziwnie, kiedy poruszał się. Nie wiedział, czy będzie umiał pobiec. Wzrok też był inny — kolorów było jakby mniej, ale kształty w półmroku były wyraźniejsze niż oczami w ludzkiej postaci.
— Chodźcie — powiedział Marcus. Chociaż, może określenie powiedział nie do końca tutaj pasuje, bo język wilkołaków to nie tylko dźwięki, ale i mowa ciała.
Pobiegli. Walter był wręcz zdziwiony tym, jak łatwo słucha go jego nowe ciało, jakby miał je od zawsze, a nie od kilku minut.
***
Rano wrócili do domu i w zasadzie od razu poszli spać. Dopiero po kilku godzinach spotkali się z Agnes w kuchni.
— Jak ci się wczoraj podobało? — Matka Waltera ziewnęła szeroko.
— Bardzo… To było niesamowite.
— Prawda?
— Tylko zmęczony jestem.
— I ja też — zaśmiała się. — Dziwne by było, gdybyś nie był. Zjedz coś i wracaj spać. — Ziewnęła szeroko i zajęła się zaparzaniem sobie kawy. — Zaprowadzę cię popołudniu do Nor.
— Do Nor?
Uśmiechnęła się.
— Teraz już możesz tam spokojnie wchodzić. Od wczoraj stałeś się pełnoprawnym wilkołakiem.
Walter zaczął robić sobie kanapkę.
— A myślisz, że Nikita może iść z nami?
— Jeśli będzie chciał, to oczywiście. Ja nie mam nic przeciwko.
Walter faktycznie zjadł śniadanie i wrócił do łóżka. Przewracał się z boku na bok przez chwilę, zastanawiając się nad planowaną wycieczką, ale po jakimś czasie faktycznie znów zasnął. Sny miał bardzo dziwne…
Nigdy wcześniej nie zdarzało mu się śnić w ten sposób, tak realistyczny, że mógłby przysiąc, że wcale mu się to nie śniło, raczej, że osobiście to przeżył.
Leżał w stodole, ukryty za belą siana. Nozdrza wypełniały mu nieprzyjemne, ostre zapachy. Drzwi do stodoły otworzyły się. Nie widział ludzi, którzy weszli, ale wiedział, że to mężczyźni. Bał się ich, przyszli tu po niego.
— Gdzie jest ta wiedźma? — zapytał jeden z nich.
— Na pewno gdzieś tutaj.
— To wszystko jest z drewna… Jak to podpalimy, wiedźma albo ucieknie, albo tu spłonie. Złapiemy ją, kiedy stąd wybiegnie.
Walter usłyszał we własnej głowie powtarzaną modlitwę, ale była ona obca, jakby jego umysł nie należał do niego. Do dwóch głosów dołączył nagle trzeci.
— Znajdę ją tutaj, ale musicie wyjść.
Dwaj pozostali wydali z siebie niezadowolone pomruki, ale opuścili stodołę. Walter poczuł jak jego ciało się trzęsie i dopiero teraz zorientował się, że nie należy ono do niego, ale jest ciałem młodej kobiety.
Obudził się, wciąż drżąc. Wstał, starając się zignorować nieprzyjemne wrażenie, że jego sen wydarzył się naprawdę. Skupił się na tym, że dzisiaj miał nareszcie poznać Nory. Sprawdził godzinę i zadzwonił do Nikity.
— Halo? — odezwał się Nikita bardzo zmęczonym głosem.
— Obudziłem cię? Przepraszam.
— Nie, nie… — Chłopak ziewnął. — Nie obudziłeś, dzisiaj wcale nie spałem. Dlaczego dzwonisz? Zmieniłeś się wczoraj?
— No właśnie tak!
— Gratulacje! Możemy się omówić na polowanie! — zaśmiał się.
— I idziemy dziś do Nor. Idziesz z nami?
— Zapytam rodziców, dobra? Ale raczej tak.
Nikita rozłączył się i oddzwonił po chwili z potwierdzeniem. Umówili się, że Nikita przyjdzie do domu Waltera.
Wsiedli w trójkę do samochodu.
— Nie muszę wam chyba tłumaczyć, żebyście się nie oddalali? — zapytała Agnes. Jechali za miasto, do lasu.
— Nie.
— Świetnie. Nikita, byłeś już w Norach?
— Tak, wiele razy. — Wyszczerzył w uśmiechu zęby, ostrzejsze niż u człowieka.
— Walter, masz telefon?
— Nie, czemu pytasz?
— Bo musiałbyś go wyłączyć i najlepiej zostawić tutaj. Magia nie działa dobrze na takie rzeczy.
Zatrzymali się przy lesie i wysiedli z samochodu.
— Portale do Nor są w różnych miejscach. Można je wyczuć, jeśli jesteś blisko, ale najlepiej zawsze poznać lokalizację kilku, jeśli będziesz gdzieś dłużej.
— A jest jakiś bliżej do nas?
— Tak, w parku, ale są wakacje, więc pewnie sporo ludzi kręci się wokół.
Przeszli kawałek przez las i zatrzymali się w miejscu, gdzie powietrze między drzewami było dziwne i zdające się delikatnie lśnić.
— To tutaj. Idziemy?
— Tak.
Agnes przeszła przez portal jako pierwsza.
Znaleźli się pod kopułą okrągłego budynku o czterech wyjściach. Zbudowany był z jakiegoś dziwnego, białego kamienia.
— To Brama Nor. Przejście między światem ludzkim i nieludzkim. Tędy wracamy.
Walter patrzył na ściany. Były pełne symboli, których nie umiałby nawet częściowo określić, jeśli nie liczyć pentagramów. Runy, hieroglify? Może. Na środku pomieszczenia unosiła się skłębiona kula światła. Chciał się jej przyjrzeć, ale coś pierwotnego zmuszało go do odwrócenia wzroku.
— Co to jest?
— Skumulowana energia magiczna. Część tej magii, która utrzymuje Nory.
Walter skinął głową i odwrócił się plecami do kuli.
— Ładnie tu.
— Jeszcze nic nie widziałeś. — Nikita się uśmiechnął.
Wyszli z budynku. Sama Brama znajdowała się na sporym placu, na którym uwagę ściągała również fontanna i potężna budowla z literą ,,C” wyrytą nad wejściem. Wszystko było oświetlone przez kule kolorowych, magicznych świateł, unoszących się w powietrzu. Walter sam nie wiedział, na co ma patrzeć najpierw. Podszedł jednak do fontanny. Woda tryskała w górę, otaczając kręgiem posągi, przedstawiające trzech mężczyzn.
Rzeźby były naturalnej wielkości, wykonane z marmuru. Nie trzeba było się też im zbyt długo przyglądać, żeby dostrzec, że przedstawiały symbolicznie wampira, wilkołaka i maga. Walter obszedł fontannę dookoła, podziwiając rzeźby.
— Długo się będziesz tak gapić? Jest jeszcze sporo do zobaczenia. — Nikita klepnął go w ramię.
— Daj mi spokój. — Odwrócił głowę w stronę budynku. — Co tam jest?
— Siedziba Rady — odpowiedziała mu matka. — Tam się spotykają.
Walter skinął głową i popatrzył na drzwi budowli. Były bardzo ozdobne. Podszedł do nich, żeby przyjrzeć się przedstawionym na nich scenom.
Płaskorzeźby przedstawiały postacie, siedzące przy okrągłym stole. Każda z nich wykonana została bardzo dokładnie, drzwi były wykonane chyba z brązu. Walter nachylił się do jednej z postaci, mężczyzny z wiszącym na szyi półksiężycem, kiedy drzwi się otworzyły. Chłopak uskoczył przed ciężkim skrzydłem.
— Przepraszam! — powiedział męski głos.
— To ja przepraszam — wyjąkał chłopak w łamanym języku Nor i spojrzał na starszego mężczyznę, o tak przerażająco błękitnych oczach, że Walter miał wątpliwości, czy to, co widzi jest prawdą. Tamten uśmiechnął się tylko.
— Nic ci się nie stało, chłopcze?
— Nie. Ja już pójdę…
— Ależ ja cię nie zatrzymuję. — Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Walter dostrzegł, że Agnes nieopodal śmieje się z niego pod nosem, a Nikita wyraża swoje rozbawienie zupełnie otwarcie. Podszedł do nich.
— Możemy iść dalej…
— Jak ci się podobały drzwi?
— Pięknie wykonane — mruknął, nieco zażenowany.
Poszli dalej. Przechodzili między sklepami o kolorowych wystawach. Były tu sklepy z jedzeniem, ubraniami i meblami, ale także z magicznymi amuletami czy ziołami, wszystko obok siebie. Walter rozglądał się z zainteresowaniem.
— To handlowa dzielnica wspólna. Znajdziesz tu wiele rzeczy. Pokażę ci jeszcze jedno miejsce, które może być ważne, zjemy coś i pójdziemy do dzielnicy wilkołaków. Zgoda?
— Ja bardzo chętnie zobaczę absolutnie wszystko.
Szli aleją ze sklepami i sklepikami po obu stronach. Mijali po drodze bardzo wiele istot, ubranych raz zupełnie po ludzku, innym razem po prostu staromodnie, a jeszcze innym w stroje, których Walter nigdy wcześniej nie widział. Ulicą przechodziły niskie, brodate krasnoludy, ubrane bardzo elegancko i wysokie, smukłe elfy, w których strojach przeważały zielenie, minęli też grupę wilkołaków, ubranych w kurtki z postawionymi futrzanymi kołnierzami. Wszyscy wyglądali dość do siebie podobnie, mieli wilcze oczy, mimo ludzkiej postaci i kiedy mówili, było widać ich ostre zęby, a ich paznokcie były czarne. Walter zerknął na Nikitę, chłopak wyglądał tak samo. Wygląd innych wilkołaków, które znał, nie różnił się w żaden sposób od ludzkiego. Chłopak nie zadał pytania od razu, mając świadomość, że mogą go słyszeć, ale kiedy oddalili się wystarczająco, powiedział:
— Dlaczego tak wyglądają?
— Ejjj — syknął Nikita. — Ja tu stoję.
— To tak zwane wilcze dzieci… W zasadzie nie wiadomo, dlaczego, część wilkołaków rodzi się po prostu taka. Podobno ma to związek z fazami księżyca albo ułożeniem gwiazd, ale nikt tego tak naprawdę nigdy nie potwierdził. Mówi się o na przykład dzieciach urodzonych z przemienionej matki w pełnię.
Nikita wzruszył ramionami.
— Mogę jej spytać, ja tego nie pamiętam.
Dotarli do drewnianego budynku restauracji (kiedyś karczmy) z wielkim szyldem ,,Ziemia Niczyja”. Był prosty, bez żadnych udziwnień.
— To jest to ważne miejsce, czy to miejsce, w którym coś zjemy?
— Oba. Już tłumaczę.
Weszli do środka. Ustawiono tu kilkanaście drewnianych stołów i stolików, przy których siedziało sporo osób. Przy wejściu stał ochroniarz, wampir o młodej twarzy, który poprosił ich o zostawienie broni. Obok niego siedział pies, wyglądający dość groźnie. Nikita podał mu scyzoryk.
— Nie mamy broni — powiedziała Agnes. — W każdym razie poza tym.
Wampir spojrzał na nich przenikliwie. Pies wstał i powęszył chwilę, po czym wrócił do pozycji siedzącej.
— Proszę wejść.
Usiedli przy jednym ze stolików i zamówili jedzenie.
— Chodzi o to, że nie wolno tu wejść z bronią. W każdym innym miejscu w Norach mogłaby zdarzyć się jakaś bójka czy atak, ale tu bardzo dba się o to, żeby do czegoś takiego nie doszło. Szczerze mówiąc, to jest jedno z najbezpieczniejszych miejsc, zwłaszcza, jeśli masz się z kimś spotkać.
— A jakby ktoś tutaj kogoś jednak zaatakował?
— To musiałby się liczyć z ochroniarzem i pewnie jeszcze któryś z kelnerów by go pacyfikował. A dodatkowej broni się nie da wnieść, bo tamten pies przy wejściu jest magiczny i służy do wykrywania niebezpiecznych przedmiotów.
— Łącznie ze scyzorykami — dodał Nikita. — Kiedyś o tym nie wiedziałem i nie było specjalnie przyjemnie.
— Chodzisz tu sam?
— Nie, byłem tu wtedy z rodzicami.
Zjedli do końca, zapłacili i wyszli. Walter rozejrzał się.
— W którą stronę jest ta dzielnica?
— Na wschód. Idziemy.
Patrzyli jeszcze przez chwilę na tę kolorową, pełną sklepów dzielnicę, ale światło stopniowo zaczęło stawać się coraz bardziej chłodne, błękitne, na wystawach sklepów było coraz więcej futer i biżuterii srebrnej, z księżycowymi motywami. Budynków było coraz mniej, wreszcie urwały się, wpuszczając ich do lasu.
Nad drzewami i pomiędzy nimi były zawieszone kule srebrnych i niebieskich świateł. Pomiędzy drzewami wiodła ścieżka, piaszczysta, przetarta i pokryta śladami stóp i łap. Las dookoła był gęsty, ale oczy wilkołaka wyszukiwały w nim trasy do przejścia. Oddzielona od dzielnicy handlowej pasem lasu była mieszkalna część — coś na kształt złożonej z domków wioski. Kawałek było widać następną taką wieś. Szli dalej, przechodząc przez las, między drzewami i rozrzuconymi domkami, by wreszcie dotrzeć do wzgórza, na którym wznosiła się kamienna twierdza. Nie była duża. Wejścia do niej strzegły dwa ogromne, kamienne wilki. Mogły być nawet większe od dorosłego, przemienionego wilkołaka.
— To siedziba Bractwa Księżyca. Większość jest pod spodem.
Podeszli do bramy. Naprzeciw wyszedł im mężczyzna w jasnoniebieskim płaszczu z białym futrzanym kołnierzem.
— Dzień dobry.
Walter zdziwił się, że rozumie to, co mężczyzna powiedział, bo było bardziej serią warknięć niż słowami. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić do własnego zrozumienia mowy wilkołaków. O ile języka Nor nauczyła go matka, to znajomość wilkołaczego jakby była w jego mózgu od samego początku, tylko uśpiona.
— Dzień dobry.
— Po co przyszliście?
— Chciałam pokazać synowi Bractwo.
Mężczyzna skinął głową i wprowadził ich do środka.
— Do Sali Przodków. — Wskazał ręką. — Do miejsca zebrań tędy.
— Dziękuję.
Zeszli wielkimi, szerokimi schodami w dół. Ze zbudowanych, stopnie przeszły w wykute w skale. Korytarze były szerokie. Droga do miejsca zebrań wydawała się nieskończenie długa. Najpierw szli w dół, później prosto. Wreszcie wyszli do wielopoziomowej, okrągłej sali z otworem u góry.
Na środku znajdował się wysoki, kamienny podest, na który można było wejść z boku. Był okrągły i gładki z góry. Wszystko tutaj było wykute w skale i przystosowane do rozmiarów i łap wilkołaków. Z kolei w ludzkiej postaci ciężko byłoby się gdziekolwiek tutaj wspiąć. Walter patrzył na to wszystko chwilę.
— Bardzo surowe — stwierdził w końcu. — I ta sala, i korytarz.
— Trochę tak, ale bywa i pełne życia. Są tu też inne pomieszczenia, ale do nich teraz nie wejdziemy.
— Jak będziemy się zbliżać do sali przodków, przyjrzyj się ścianom.
Wyszli z miejsca zebrań i wrócili na górę, a potem udali się innym korytarzem w dół, węższym i bardziej krętym, do sali przodków. Ten korytarz pokryty był obrazami, przedstawiającymi wilkołaki w różny sposób freskami, pomiędzy tym odbite były dłonie i łapy, jedna na drugiej, czerwoną farbą łapa i czarną dłoń.
— Niesamowite… Piękne.
Korytarz stopniowo rozszerzył się w salę, wysoko sklepioną i pełną pomników leżących, śpiących wilków.
To był cmentarz… Cmentarz dla wszystkich. Tutaj również odbito na ścianach łapy i dłonie. Mniej więcej na środku umieszczono podest, który był pusty.
— Tutaj można pomyśleć… Powspominać — wyjaśniła Agnes nagle łamiącym się głosem. —Dalej jest prawdziwy cmentarz. Wprawdzie nie chowamy tu zmarłych, ale są tam zapisani, wszyscy.
Walter spuścił głowę.
— Tata też? — spytał cicho.
— Tak, on też… Chodź…
— Ja zostanę — powiedział Nikita, równie cicho. — Nie będę przeszkadzał.
Walter i Agnes poszli do następnego pomieszczenia w milczeniu. Było, tak jak wszystkie poprzednie, wykute w kamieniu, ale znacznie większe, trudno było powiedzieć, jak daleko na boki się rozciąga, ale sklepienie było niższe niż w poprzednich salach. Stały tu płyty — pomniki z nazwiskami upamiętnionych wilkołaków, czasem wzbogacone o herb czy płaskorzeźbę.
Szli przez dłuższą chwilę wzdłuż rzędu tych nagrobków, zatrzymali się wreszcie przed potężną płytą z białego kamienia. Na jej szczycie wyrzeźbiono jelenia i wielkimi literami nazwisko ,,Von Hardneberg”. Pod spodem znajdowała się dość długa lista imion członków rodu i ich daty urodzenia oraz śmierci. Walter pochylił głowę, czytając najświeższy z napisów — Rolf, 1963 – 2006. Walter spojrzał na to imię i poczuł, że łzy ściekają mu po policzkach. Matka go przytuliła, nic nie mówiąc. To upamiętnienie wystarczyło, żeby tęsknota, nawet tłumiona, doszła w Walterze do głosu. A jej głos był donośny i rozdzierający. Płakał i nie mógł tego w żaden sposób powstrzymać.
— Pamiętaj — powiedziała cicho Agnes. — Że on zawsze tu będzie. W każdym razie, choć jakaś jego część.
Chłopak przetarł tylko oczy, płacząc dalej.
Do domu wrócili właściwie zaraz przed zmrokiem, niewiele się przy tym do siebie odzywając. Agnes odwiozła Nikitę do domu po drodze. Walter położył się do łóżka prawie od razu i resztę wieczoru spędził przewracając się z boku na bok i rozmyślając.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz